sobota, 18 listopada 2006

Szkoda, że "zżarło" mi zdjęcia.

Kolejny dojrzały owoc mango z hukiem spadł z drzewa na ziemię. Właśnie ten niepokojący odgłos, a nie terkoczące i wyjące za oknem motocykle i samochody obudziły mnie nad ranem. Chiquimula budziła się ochoczo do nowego dnia. Dnia, który dla mnie oznaczał jedno: wyjazd z Bratem Franciszkiem Pietruchem w góry, do najwyższych wiosek – Sauce i Puente.

Kawa, czarna fasolka i tortilla – poranne menu urozmaicone tylko wyjątkowo ostrą papryczką chili wprawiło mnie w dobry nastrój. Na podwórku odezwał się rozbudzony leniwie z błogiego snu silnik klasztornej Toyoty Hi-Lux. Jeszcze ostatnie zawołanie na korytarzu: „Andrzej, wziąłeś wszystko?” Potem pogodne spojrzenie i pytanie: „Najadłeś się? Bo następny posiłek nie wiem, o której będzie…”

Wsiedliśmy. Krótka rozmowa z jakimś dobrodziejem w bramie klasztoru. Toyota po chwili ruszyła. Pamiętała wczorajszą wyprawę – bardzo podobną do dzisiejszej i do setek im podobnych. Ruszyliśmy w stronę najwyższych wulkanów. A Toyota swoje: „Ej, no… Przecież nie mam turbosprężarki!” A zapytany o kwestię turbo Brat Franciszek odparł: „Bez turbo tutaj są lepsze – dłużej silniki pracują! Nie musimy tak często remontować ani kupować samochodów”.

Najpierw przysłowiowa „bułka z masłem” – łagodne podjazdy wśród drzewek nieznanych mi gatunków. Wyschnięte koryto rzeki wróżyło: „tylko patrzeć, jak przyjdzie pora wilgotna i wszędzie się zazieleni i radośnie popłynie rzeka”. W porze suchej wielu Indian Chorti’, do których jedziemy, nie dożywa pory deszczowej. Susza zabija wiele dzieciaków, które i tak na co dzień cierpią w wyniku niedożywienia.

Kolejne mijane wioski coraz bardziej przywodzą na myśl, jak bardzo obecność kapucynów zmieniła okolice Chiquimuli. W każdej niemal napotkanej osadzie można dostrzec kościół. Budowali je nie tylko katolicy dla siebie, ale i innowiercy dla katolików. Brat Franciszek zbudował ich wiele – trudno powiedzieć, ile. Ale nie tylko kaplice – także drogi, szkoły, mosty – często miejscowa ludność była zainspirowana właśnie delikatnymi, acz stanowczymi sugestiami naszych Braci.

Wreszcie droga zaczęła bardziej przypominać wijący się wśród gór i przepaści wyjazd z podziemnego garażu, bądź parkingu. Wreszcie się zaczęło. Diesel Toyoty wzdychał rozpaczliwie do Brata Franciszka: „Włącz jedynkę! Nie daję rady!” Miłosierdzie Brata Franciszka chyba nie zna granic – włączył upragnioną jedynkę. Jest ok.

Dojechaliśmy do Sauce. Zegarek pokazuje południe. Ile przejechaliśmy? Parę kilometrów. Może kilkanaście. Ile zostało? Szkoda pytać… Droga szaleńczo uciekała z wioski w góry. Nawet nie chciałem myśleć o dalszej jeździe nad przepaściami.

Andrzej, Brat z Hondurasu, został w Sauce. Miał odprawić Mszę Świętą dla bardzo licznej wspólnoty wiernych. A my z Bratem Franciszkiem – ruszyliśmy w góry… W góry? To jeszcze można wyżej jechać? Można. Droga zbudowana w ramach programu „żywność za pracę”. Zbudowana rękami Indian Chorti’. Droga dostosowana do ich mentalności. Niebezpieczna, ale przecież oni tu żyją. Po tej drodze chodzą zwykle pieszo. Niebezpieczna ale tylko dla nas – przybyszów z nizin. Moja dusza wielokrotnie w czasie tej jazdy siadała mi na ramieniu chcąc odlecieć. Wysokość? Przecież mam lęk wysokości! Zapomniałem. Było wysoko, ale zachwyt nad widokami był wspanialszy od lęku.

Wreszcie La Puente. Jest wczesne popołudnie. Spowiedź trwała chyba z półtorej godziny. Wreszcie stanęliśmy przy Ołtarzu. Msza Święta w górach wśród Indian. Wrażeń nie da się opisać, ani porównać z czymkolwiek. Prawdziwe święto. Kapłan przyjeżdża tu raz na miesiąc. Przychodzą chyba wszyscy. Wielu nie rozumie kapłana, bo mówią w swoim narzeczu Chorti’. Nieważne – grunt, że dzieciaki garną się do Ołtarza, że chcą słuchać i przyjmować do serc Pana Jezusa. Po niemal trzech godzinach od przyjazdu – kończymy Mszę świętą. Teraz musimy wrócić po Andrzeja. Jedziemy „drogą” do Sauce. Brat Franciszek mówi: „Kiedyś te drogi pokonywaliśmy pieszo, bądź na mule. Dzisiaj jest łatwiej. Nie trzeba wyjeżdżać na całe tygodnie w góry do kaplic.”

Po godzinie już w komplecie dojeżdżamy do przełęczy. Tu coś zjemy. Istotnie, wysoko, na niemal 2500 metrów otwieramy burtę pick-upa. Rozstawiamy kubki, bo pić się chce. Zauważam, że opaliłem sobie prawą rękę. Trzymałem nią uchwyt nad głową przez cały Boży dzień. Właściwie tropikalne słońce „spaliło” mi ramię. Skóra przestała mi schodzić po tygodniu. Jemy konserwę rybną, tortille, paprykę. Skromnie, ale dziwnie sycąco.

Ruszamy w dół. Podczas pogawędki nagle Brat Franciszek skręca w lewo na skały. Gdy stanęliśmy – wyjaśnił: „Hamulce przestały działać. Chyba się płyn hamulcowy zagotował”. Po dziesięciu minutach znowu ruszyliśmy w dół. Teraz ostrożniej, na „jedynce z reduktorem”, bardzo powoli.

Dotarliśmy do Chiquimuli, gdy już było ciemno. Co tego dnia się wydarzyło? Nic. Dwóch kapłanów udało się odprawić dwie Msze Święte w dwóch wioskach. Nic nadzwyczajnego. Jutro pojadą tak samo, ale do innych wiosek. Pojutrze też. I tak dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc, rok…

Gdy po starcie z lotniska w Gwatemala City spoglądałem na przemykające pod samolotem góry i wulkany pomyślałem: tu wszędzie są ludzie, tu pewnie są gdzieś misjonarze, Franciszek, Andrzej, drugi Franciszek, Bogdan, Bernard, Józek, Zygmunt, Stanisław.

Brak komentarzy: